Gdy patrzę na mojego Synka, widzę tajemnicę Jego na razie niespełna sześcioletniej tożsamości. Życie ma wymiar nadprzyrodzony, wartość przekraczającą nasze pojmowanie.

Myślę ostatnio dużo o życiu. Debata wokół In vitro, ale i względy osobiste są tego powodem.

Dla ludzi niewierzących poczęcie nowego człowieka to prosty skutek połączenia plemnika i komórki jajowej, wydarzenie kierowane naturą, której prawa kształtowały się w toku ewolucji. I tyle.

Nie tak jest dla osób, które w człowieku widzą nie samą materię, ale i ducha, a w ładzie kosmosu nie samorodne doskonalenie form, lecz Boga Stwórcę.

W przejmującym tekście „Niełatwa zgoda na miłość” („List” 12-2008) Autorka, Kinga Wenklar, pisze: „Gdy umarło nasze dziecko, nienarodzone dziecko, wszystko od tamtej chwili straciło swoją naiwną, bo złudną postać wiecznego trwania. Dotknęliśmy kruchości istnienia, które rozpada się bez wyraźnych przyczyn, nawet to najmniejsze, najbardziej hołubione, skryte w miejscu najbezpieczniejszym w świecie – pod sercem matki. Doświadczyliśmy, że to nie my dajemy życie i nie my je podtrzymujemy, że nie leży to też w mocy lekarzy, że życia nie gwarantują również witaminy i zdrowy tryb życia ani pozytywne myślenie. To wszystko jest jak sucha trawa. Doświadczyliśmy, że jedyne, co możemy z życiem zrobić, to je przyjąć lub oddać, pozwolić, by przepływało przez nas”.

Ta ostatnia fraza zapadła we mnie głęboko. Przypomniała mi słowa innej mamy, która dowiedziała się o ciąży:

„Poczułam się tak, jakby ktoś dał mi jakiś bezcenny skarb, bardzo kruchy i delikatny, a jednocześnie silny i mocny, i kazał przenieść na inne miejsce. Wielkość, tajemniczość, niepowtarzalność owego skarbu sprawiły, że poczułam się niegodna, mała, aby go nieść (…). Bojaźń i lęk, jak przed sacrum, jak przed tajemnicą, a jednocześnie radość, że dostąpiłam wyróżnienia, łaski, jakiejś Boskiej godności, że dane mi jest nosić życie, a tym samym zanurzyć się, uczestniczyć w jakiejś Boskiej tajemnicy dawania, tworzenia. (…) Poczułam (…) że życie to jakiś dar, łaska, tajemnica, bogactwo wymykające się wszystkim określeniom. (…) Dotknęłam tajemnicy, Tajemnicy Boga i Człowieka, jakichś niepojętych Bytów, a może i Wszechświata” (za: W. Fijałkowski, „Dar rodzenia”).

Czy wiedzą szanowni Czytelnicy, jaki jest procent szansy na poczęcie, gdy dochodzi do owulacji (potwierdzonej ultrasonograficznie) i gdy w odpowiednim czasie następuje zbliżenie? 30. Wiem to z pierwszej ręki (tzn. nie od Stwórcy, lecz specjalisty ginekologa, zatem z drugiej ręki). Trzydzieści. Przy „wszelkich warunkach spełnionych”.

Gdy patrzę na mojego Synka i widzę idącą w głąb, dużo, dużo głębiej niż sięgnie kiedykolwiek moje poznanie Jego tajemnicę, tajemnicę Jego na razie niespełna sześcioletniej tożsamości, której nie tylko do końca nie poznam, ale i o której nie mogę decydować (co nie wyklucza wychowania) – wtedy wydaje mi się oczywistością, że u Jego początku stał Ktoś Nieprawdopodobnie Doskonały (ha, i nie myślę tu o mym drogim Mężu, choć i Jemu niewiele brakuje). Jednak taka refleksja rodzi się także, gdy dokonujemy swoistej introspekcji, wejrzenia w siebie samych: każdy doświadcza, że to nasze nieduże materialnie ciało skrywa szeroką jak morze tożsamość wewnętrzną, częściowo nieznaną nawet nam samym! Czy człowiek z jego niemożliwą do wymierzenia tajemnicą i wnętrzem, mógłby być owocem przypadkowych sił przyrody?…

A czy to jest sprawiedliwie, godziwie, by o zaistnieniu kogoś takiego miał wprost decydować inny człowiek? Przyznanie mu takiego prawa byłoby zgodą, że godność jednego człowieka jest większa od godności drugiego – mającego zaistnieć. Czy wolno życie zmajstrować technicznie, jak Frankensteina, czy samym tym czynem nie upokarzamy godności człowieka tak poczynanego, „z woli męża” (jakiegoś człowieka, czy kilku ludzi) a nie z Boga?

Jaki wymiar ma życie, wymiar nadprzyrodzony, wartość przekraczającą nasze pojmowanie, ukazuje mi bliska osoba, której dwoje dzieci odeszło przed narodzeniem. Choć cieszy się trzecim, zdrowym i wesołym, rumianym berbeciem, jest w niej głucha tęsknota za utraconymi, nieutulona. Pierwsze zmarło w bardzo wczesnej ciąży. Opowiadała mi ostatnio, że w ferworze opieki nad córeczką zapomnieli z mężem o rocznicy Jego śmierci. Po niespełna miesiącu „wszystko zdawało się im o nim przypominać”. Bo życia, które zaistniało, już nie da się stracić. Pani Kinga pisze: „kolejną prawdą, jaką odkryliśmy towarzysząc naszemu Stasiowi, jest właśnie ta, że życia – swojego ani czyjegoś – stracić się nie da. Zmienia ono swoją postać, staje się inaczej obecne, ale nigdy nie przepada bez śladu. Wciąż raz po raz, znienacka, opada na mnie tęsknota za ciepłym dotykiem mojego synka, choć nigdy nie trzymałam go w ramionach. Tęsknię za jego twarzą, której nigdy nie widziałam. Ale on sam jest z nami”. Życie ma wymiar transcendentny, przekracza nasze tu i teraz, należy do porządku duchowego.

Jak pisała Pani Kinga, życie może tylko przepływać, a my możemy być jak koryto rzeki. U początku ducha stoi Duch. Nawet, gdy suche koryto pragnie i tęskni, ważne jest przyjąć plan Boży.

Wierzę w naukę Kościoła. On uczy, że nie było przypadkiem, lecz Bożym pomysłem seks połączyć z poczynaniem. Jeśli założymy ewolucję, ona przygotowywała i stopniowo niosła ten duchowy sposób poczynania. Seks jest przecież duchowym przeżyciem oddania sobie dwojga ludzi, dobrze przeżywany wyraża pełnię zjednoczenia; z piękna tej miłości ma powstawać nowy człowiek, dusza nieśmiertelna. Dla mnie to budzący zachwyt fenomen.

Dlatego martwi mnie, że w całej dyskusji o In vitro Kościół akcentuje niekiedy aspekt śmierci czy zamrażania nadplanowych istnień. Tymczasem jeśli medycynie uda się w sposób pewny przeprowadzać In vitro z utworzeniem precyzyjnej liczby mających narodzić się zarodków, bez nadprogramowych, to nadal będzie grzech ciężki. Analogicznie z antykoncepcją. Uzasadnianie jej zła tylko argumentem o jej poronności (będącej faktem, bo wszystkie pigułki w pewnym procencie dopuszczają do poczęcia, blokując wtedy zagnieżdżenie zarodka) ma krótkie nogi; usunięcie poronności tego zła bowiem nie zmieni. Onana, który wylewał nasienie na ziemię w trakcie współżycia, aby nie doszło do poczęcia, spotkała śmierć. To był skutek jego grzechu – naruszenia natury wszechświata, ustanowionej przez Boga. W tej naturze źrenicą Bożego oka wydaje się poczynanie nowych ludzi – podczas seksu, jaki zaplanował.

Mój Antoś (wspomniany Synek) ostatnio zobaczył w telewizji przeprowadzanie zapłodnienia „na szkle” i zapytał, co to. W kilku zdaniach starałam się wytłumaczyć ( „Pan Bóg daje dzieci mamusiom do brzuszka, a lekarze chcą sami dzieci >>robić w laboratorium<<„). Antoś pomyślał chwilę i skwitował: „Robodzieci”. Przytaczając to nie chcę absolutnie naruszyć wartości tak poczętych dzieci (oburza mnie pomysł któregoś z biskupów, by ich nie chrzcić; skoro zostały tak fundamentalnie, w akcie zaistnienia zranione, Kościół tym bardziej powinien wziąć je w opiekę, czule przyjąć, pomóc im w zaleczeniu tej rany zadanej przez rodziców). Słówko Antosia wydaje się dobrze oddawać instrumentalne traktowanie dzieci (owszem – upragnionych i wytęsknionych) poprzez powoływanie ich do życia poza zamysłem Boga.

Małgorzata Wałejko

Źródło
POLECAMY INNE ARTYKUŁY Z SERWISU OPOKA