Zróbmy sobie Eden

Agata Bobryk

Encyklika Laudato si’ w praktyce? W Bytnicy parafianie razem ze swoim proboszczem zakładają przy kościele ogród społeczny. – Nie chodziło o to, żeby stworzyć takie miejsce dla osób, które nie mają własnej ziemi, tylko po to, abyśmy mogli go wspólnie uprawiać – mówią.

Historia każdego ogrodu zaczyna się od czegoś zupełnie niepozornego: pierwszego nasiona zasianego na pustym miejscu. Nie inaczej jest w tym przypadku.
Pewnego dnia między ks. Sławomirem Strzyżykowskim, proboszczem w Bytnicy w diecezji zielonogórsko-gorzowskiej, a jego parafianinem Bogdanem Kasperskim nawiązuje się dyskusja. Dlaczego, choć mija kolejny rok od wydania encykliki Laudato si’, zmieniło się tak niewiele? Skąd ta obojętność ludzi Kościoła względem ekologii? Choć rozmówcy nie dochodzą do istotnych wniosków, ziarno zostaje zasiane. Na razie tylko leży w gruncie. Czeka. Jego dalszy los zależy od ziemi, na które upadło. Czy będzie to ziemia żyzna, czy martwa, zatruta pestycydami i zniszczona erozją?

W jednej garści gleby żyje kilka miliardów żywych organizmów. Hektar łąki jest domem dla około 4 ton dżdżownic. Kiedy idziemy, mamy pod nogami cały wszechświat. Tylko taka żywa ziemia jest w stanie wytworzyć odżywczą dla roślin próchnicę, stać się miejscem, w którym powstanie ogród.

POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI

Wcześniej ks. Sławek nie interesował się szczególnie ekologią. Pamięta jednak, że kiedy był dzieckiem, jego kontakt z naturą był bliższy. Czymś normalnym było posiadanie przydomowego ogródka. Jedzenie pachniało i smakowało inaczej. Lepiej. Mleko można było kupić tylko w godzinach porannych, w szklanej butelce, nie jak teraz w kartoniku z datą ważności mijającą za pół roku. W jego wspomnieniach wciąż żywa jest postać proboszcza, ks. kanonika Stanisława Pawula ze Strzelec Krajeńskich, który był rolnikiem. Spracowany, silny mężczyzna o szorstkich dłoniach. Dawał mu słoiki miodu z własnej pasieki, opowiadał o swoich uprawach. Czy w takim stylu życia nie było czegoś pięknego?

Jakiś czas po pamiętnej rozmowie ks. Sławomir odwiedza Dom Biskupi w Zielonej Górze. Zatrzymuje się przy stoliku, na którym leżą różne ulotki. W oko wpada mu tytuł Przewodnik po ekologii. Po powrocie daje broszurkę panu Bogdanowi. „Jeśli chcecie, róbcie parafialny zespół ekologiczny.” Chcą. Nasiono zaczyna kiełkować.

Z WARSZAWY NA KRANIEC ŚWIATA

Decydują się na założenie przy kościele ogrodu społecznego, który będzie uprawiany zgodnie z zasadami rolnictwa ekologicznego. Wybór jest naturalny. Bogdan i jego żona Kamila od kilku lat prowadzą gospodarstwo ekologiczne. Historię życia małżonków można streścić hasłem: „rzucić wszystko i wyjechać.” Do Budachowie w gminie Bytnica przyjechali ze stolicy. Zamieszkali w starym domu rodzinnym Kamili, w którym dotychczas samotnie mieszkała babcia Aniela. Poniemieckie budownictwo, niewiele ponad sześciuset mieszkańców, wokół gęste lasy, na skraju których odbywa się największe rykowisko w Europie. – To był zupełnie inny świat – wspomina pani Kamila. – Gdy tylko wychodziło się z samochodu, uderzały zapachy i niesamowita cisza. Cały warszawski stres od razu gdzieś znikał.

Kasperskim zależało na zdrowym odżywianiu, a paradoksalnie na wsi kupowanie żywności z upraw ekologicznych okazało się zbyt dużym wyzwaniem logistycznym. Miejscowi gospodarze prowadzą uprawy konwencjonalne, a najbliższy sklep z żywnością eko jest oddalony o około 50 km. Łatwiej było powiększyć przydomowy ogród. Z każdym kolejnym rokiem trawnik kurczył się coraz bardziej, ustępując miejsca nowym rabatom z warzywami. Tak powstały Anielskie Ogrody nazwane tak na cześć babci Anieli.

– Chcieliśmy być samowystarczalni. Założenie było takie, żeby ogród był dla naszej czteroosobowej rodziny spiżarnią, drogerią i apteką. Kupujemy tylko to jedzenie, którego sami nie jesteśmy w stanie sobie wyhodować np. herbatę czy kawę – opowiada pani Kamila. – To wymagało zmiany w sposobie odżywiania. Najpierw idę do ogrodu i sprawdzam, co urosło, a dopiero potem wymyślam, co przygotuję na obiad. Odwrotnie niż w sklepie, gdzie wszystko jest zawsze dostępne. Nasza dieta jest sezonowa. Nie będziemy zimą kupować pomidorów wyhodowanych wiele tysięcy kilometrów dalej. Będziemy korzystać z przetworów lub zaczekamy na nasze własne warzywa.

RAZEM DLA DZIECI

W lutym 2019 r. rozpoczynają się prace nad społecznym parafialnym ogrodem. Gdy okazuje się, że jest teren w zarządzaniu parafii, blisko przedszkola i szkoły, na którym można urządzić ogród, od razu krystalizuje się cel. Jest nim edukacja.

-Nie chodziło o to, żeby stworzyć ogród społeczny dla osób, które nie mają własnej ziemi, tylko po to, abyśmy go mogli wspólnie uprawiać. W naszych wsiach jest tak, że ziemia raczej leży odłogiem. Ludzie mają warunki, żeby ją uprawiać, ale nie chcą – tłumaczy pan Bogdan. – Żyjemy w coraz większym oderwaniu od natury. Takie zajęcia dla dzieci, a nawet dla dorosłych są potrzebne.

Na zaproszenie ks. Sławomira do włączenia się w tworzenie ogrodu przychodzi kilkanaście osób. W dzieło angażują się wójt, sołtysi, nadleśnictwo, szkoła, przedszkole i parafianie. Mijają miesiące, a projekt coraz bardziej się rozrasta, wypuszcza nowe kłącza i pędy, przynosi pierwsze plony. W ciągu roku w zajęciach w ogrodzie uczestniczy prawie cała szkoła, około 80 procent wszystkich dzieci z gminy. Dzięki środkom z Fundacji Działaj Lokalnie w każdym z siedmiu sołectw rozkwitają małe Ogródki św. Franciszka. Jesienią zespół zachęca do ozdabiania grobów bliskich stroikami z naturalnych surowców. Zimą zamiast spalić kościelne choinki, które czuwały nad żłóbkiem Jezusa w czasie świąt, wykorzystuje je do zrobienia kompostu.

Rozpęd wyhamowuje epidemia. Dopiero od niedawna do ogrodu w Bytnicy wracają ludzie. Plany na przyszłość jednak cały czas już powstają. Może program warsztatów, dzięki którym dzieci będą uczestniczyć w całym cyklu uprawy? Aby mogły zjeść to, co wcześniej własnoręcznie zasadziły i pielęgnowały?

EKO VS. EGO?

Ogród w Bytnicy uprawiany jest zgodnie z zasadami rolnictwa ekologicznego. Żadnych nawozów sztucznych, pestycydów i innych środków ochrony roślin. W zamian wiedza o właściwościach i potrzebach roślin, a także zależnościach między organizmami. Hortensje lubią glebę kwaśną, liście lipy są doskonałym nawozem, a marchewka i cebula dobrze rosną obok siebie, bo odstraszają wzajemnie swoje szkodniki. Problem z mrówkami? Trzeba wykonać grządki w kształcie łuku. Mrówki chodzą w liniach prostych, gdy grządki układają się w spirale, nie są w stanie zniszczyć roślin. Pędraki podgryzają korzenie roślin? Zróbmy w ogrodzie siedlisko dla ich naturalnych wrogów, jeży. Wystarczy trochę kamieni i gałęzi.

Kluczem do sukcesu w dużej mierze jest bioróżnorodność. – Jeżeli w ekosystemie zachowana jest równowaga, szkodniki są w stanie zniszczyć najwyżej 10 – 15 procent uprawy – mówi pan Bogdan. – W naszym własnym ogrodzie na początku roku planujemy, co i ile będziemy chcieli jeść. Powiedzmy, że w ciągu roku zjemy 100 porów. Wiemy, że jakieś owady zjadające pory pewnie się pojawią, dlatego po prostu zasadzimy 20 porów więcej. Nie jesteśmy w ogrodzie sami.

Zmiana punktu widzenia jest niezwykle ważna. Sadzić i pielęgnować nie tylko w zgodzie z przyrodą, ale także dla przyrody, zawsze pytając, czy nasze działania będą mieć pozytywny wpływ na ekosystem. Być mądrym dzierżawcą, który troszczy się o powierzone mu stworzenie. – Przykładowo z punktu widzenia przyrody moda miejska, do której często aspirują mieszkańcy wsi, czyli trawniczek, tuje, a pani Kamila. – W ogrodach społecznych pokazujemy, żeby sadzić rośliny, które są nie tylko ładne, ale też przyjazne przyrodzie i zapylaczom. Chodzi o stworzenie tzw. taśmy pokarmowej, po to, żeby od wczesnej wiosny do późnej jesieni gatunki, które zamieszkują nasz ogród, miały co jeść. Naprawdę można pogodzić estetykę z użytecznością.

NIE JESTEŚMY BEZRADNI 

Życie w duchu ekologii integralnej jest trudne. Zmusza do zatrzymania się i refleksji. Trzeba przyznać się przed sobą do błędów. Zrobić rachunek sumienia. Czy moje wybory konsumenckie nie wspierają dewastacji środowiska naturalnego i wyzysku ludzi? Czy to, że będę stosować opryski na swojej działce, nie zatruje zapylaczy?

– Już samo to, że ktoś się osądził w sferze ekologii, jest sukcesem – zauważa ks. Sławek. – Przynajmniej ma świadomość tego zła, może spróbować coś zmienić. Ktoś inny pomyśli: „A co mnie to obchodzi? Będę palić śmieciami i wyrzucać mnóstwo jedzenia. Zawsze tak robiłem, to nadal będę, nikt nie będzie mnie pouczał.”

-Bardzo sobie cenię ojca Stanisława Jaromiego, przewodniczącego Ruchu Ekologicznego św. Franciszka z Asyżu (REFA), bo mówi o grzechu ekologicznym – dodaje pan Bogdan. – Kiedy ten grzech zostaje zdefiniowany i nazwany, ludziom będzie prościej z niego wychodzić. Na razie jest taką szarą strefą, której lepiej nie poruszać. Na przykład: mógłbym przestać palić śmieciami, ale w zasadzie to wcale nie muszę. Usprawiedliwiam się, bo zmiana wymaga wysiłku, a otoczenie często akceptuje grzechy wobec ziemi i stworzenia.

Trzeba przyznać szczerze: jeśli człowiek zdecyduje się na ekologiczny styl życia, będzie mieć pod górkę. Czeka go walka z zarazą plastiku, ciągłe śledztwo skąd pochodzi dany produkt, i nieustanne wybory. Co jest ważniejsze: moja przyjemność z jedzenia awokado czy świadomość, że najprawdopodobniej pochodzi ono z plantacji, gdzie wyzyskuje się pracowników? Kupić nową bluzkę w butiku czy w sklepie z używaną odzieżą? A może w ogóle jej nie potrzebuję? Gdzie znaleźć produkty żywnościowe, które pochodzą od lokalnych gospodarzy? Jedynym rozwiązaniem na zniechęcenie jest metoda małych kroków.

-Gdy byłem na warsztatach REFA w czasie COP24 w Katowicach, miałem takie poczucie bezradności. Jak wrócę do domu i zrobić tam coś konkretnego? – wspomina pan Bogdan. – Może największym owocem tego ogrodu społecznego jest to, że po prostu się w naszej parafii i gminie poznaliśmy? Dowiedzieliśmy się, że razem jesteśmy w stanie coś zrobić. Nie jesteśmy bezradni.

 

Źródło: Przewodnik Katolicki 38/2020